GRAND BUDAPEST HOTEL
"Grand Budapeszt Hotel". Ktoś nie słyszał tego tytułu? Chyba
nie. Nagrodzone Oscarami dzieło Wesa Anderson z przytupem zagościło w kinach
już długi czas temu. Ja miałam okazję jednak obejrzeć go właśnie na dużym
ekranie, dzięki fenomenalnej akcji jednego z kin studyjnych. I zakochałam się!
Sam film jest opowieścią, opowieści w opowieści niemalże. Pokazana
nam zostaje historia dosyć osobliwego, ale niezwykle dobrego w swoim fachu hotelarza
i jego młodego boya hotelowego. Między nimi tworzy się dziwna więź, mająca
cechy przyjaźni. Wszystko za sprawą dość szalono-irracjonalnego wątku
kryminalnego, który staje się jednocześnie bodźcem i tłem przygód tej dwójki.
Gra aktorska jest tematem na osobną recenzję. Naprawdę. Nad
każdą najdrobniejszą kreacją można by rozwodzić się godzinami. Skupię się
jednak na postaciach dwóch, resztę omówię pobieżnie, żeby nie zanudzać was przemyśleniami.
Ralph Fiennes czyli Gustave H. dostał do wykonania zadanie
dość proste, bo mam wrażenie że sama ta postać jest bardzo dobrze napisana. Perfekcyjny
kierownik hotelu, tak naprawdę samotny, preferujący dość interesujący sposób
opieki nad swoimi gośćmi, uwielbiający zanudzać swych biednych pracowników
podczas zebrań przydługą poezją został zagrany przez aktora znanego chociażby z
„Listy Schindlera” w sposób wspaniały. Nic dodać, nic ująć genialne dialogi,
kreacja. Nic tylko podziwiać.
Naturalnie druga postacią będzie nasz hotelowy Boy w którego
rolę wcielił się młody aktor Tony Revolori. Tu nie zachwycam się już tak bardzo,
ale w młodym aktorze jest duży potencjał. Trzymał jakość narzuconą przez całą
wyjątkowo dobraną kadrę i bardzo ładnie przedstawił tą uroczą postać.
I och Boże! Jak mogłaby nie wspomnieć o Brodym, który mimo
stosunkowej, acz ważnej roli- zachwyca mnie jako niezwykle podły czarny
charakter (to nie tak, ze zachwyca mnie w każdej roli, nie!). Warto nadmienić
tez o fenomenalnej przemianie Tildy Swinton, której nie poznałam i gdyby nie
napisy końcowe nie miałabym zielonego pojęcia, że ona to faktycznie ona. Niesamowite.
Szczególną uwagę zwróciłam na język bohaterów, zwłaszcza na
naszego szanownego Gustave H.. Mieszają się tu bowiem siarczyste przekleństwa z
jednym, cytowanym wielokrotnie tomikiem poezji romantycznej. Jest to niezwykle
uroczy i komiczny zabieg kojarzący mi się bardzo z kreowaniem postaci
literackich.
Wizualna strona filmu jest niesamowita. Przesycenie kolorów,
pełnych pasteli nadaje obrazowi nieco nierealnego wydźwięku. Każdą scenę można
by umieścić w ramce i zawiesić na ścianie. W pewnym momencie filmu złapałam się
na tym- gdyby wyłączyli fonie, a fabuła jakoś się zatarła, byłabym już
wystarczająco usatysfakcjonowana samymi zdjęciami.
„Grand Budapest Hotel” to film obiektywnie rzecz ujmując
dosyć dziwny. Przedstawiona historia jest wbrew pozorom dość prosta, a jednak
zagmatwana- obraz piękny, lecz miejscami właśnie przez to gdzieś niepokojący,
pełen napięcia. Mam wrażenie, że ten film można, albo pokochać, albo znienawidzić.
Polecam jednak przekonać się o tym na własnej skórze.
/Aniela
Uwielbiam ten film, był genialny !:)
OdpowiedzUsuń