Wyczekiwany przez wielu nowy film twórcy wielbionego przezemnie "Leona Zawodowca", pojawił się w kinach już jakiś czas temu. Byłam mocno zaintrygowana fabułą opierającą się na obalonej już przez większość naukowej familii hipotezy jakoby człowiek korzystał tylko z 10 % swojego mózgu. 


Cała zabawa zaczyna się nie pozornie. Poznajemy niepozbawioną uroku dość naiwną imprezowiczkę o imieniu Lucy (takie oczywiste), która wrobiona poniekąd przez mało rzetelnego kumpla od kielicha zmuszona zostaję do zaniesienia pewnej walizeczki do hotelu. Niby nic strasznego, ale gdy z powodu przesyłki zaczynają ginąć ludzie kobieta wpada w poważne tarapaty.

Cóż nikt nigdy nie powiedział, że będzie łatwo. Nasz jakże miła blondynka zostaję ofiarą nieszczęśliwego wypadku, który paradoksalnie ratuje ją ze szpon narkotykowego gangu. Dzięki woreczkowi niebieskich narkotyków, organizm Lucy zwyskuję możliwość uaktywnienia większej powierzchni mózgu. Na początku więc robi rzeczy niczym znani nam geniusze- świetnie wnioskuje ruchy swoich przeciwników czy podłącza się do telewizora z zupełnie innego miejsca. Potem zaś zaczyna sie całe czary-mary z odpadającą twarzą, zmianą koloru włosów, rzucaniu ludźmi o ścianę (bez dotykania, przemoc jest zbyt mainstrmowa) czy ew. zamienieniu się w pendrive. 



Mimo iż film (a o zgrozo najbardziej końcówka) czasem zadziwia galuopującymi neścisłościami, jednak ogląda się go naprawdę dobrze. Scena w której Lucy rozmawia z matką (tak nota bene, gdybym wyjechała takim tekstami do mojej mamy, myślę, że zapytałaby się co brałam) jest naprawdę bardzo poruszająca, bo ogólnie w sferze aktorskiej mało co jest do zarzucenia. Właściwie w niektórych momentach miałam wrażenie, że to właśnie genialna rola Scarlet Johansson trzyma w ryzach cały ten bałagan.


 Czego tu zabrakło? Napewno nie napięcia. Zwłaszcza pod koniec filmu, gdzie liczby procent użycia mózgu co chwilę mrugały mi na ekranie, emocje sięgały zenitu. Myślę, że jednym z problemów tgeo filmu okazały się sceny, który miały pokazać wiarygodność tej teorii. Lucy dotykająca palca swojego przodka małpy- nie wzruszyły, a raczej spowodowały, że moja brew gwałtownie pobiegła w górę, a na ustach pojawiło sie pytanie którego w internecia przetaczać nie będę.
   
 Reasumując. Film nie jest napewno niewypałem jak się czasem o nim mówi, jednak nigdy nie będzie znajdował się tak wysoko w mojej hierarchii jak "Leon", którego szczerze wielbie. To prześmieszne połączeni Since Ficion z Thlilerem, zapewnia czas pełen rozrywki, dobrego aktorskiego kunsztu. No i niezapominajmy, że gdy kończy się film, jakoś nie specjalnie chę sie wstać z fotela. Tak jakby sie coś zmieniło.

/Aniela